26 lutego 2011

Gdy mnie nie było...

Miałam małe urwanie głowy w pracy - najpierw byłam chora, wróciłam trochę popracować i nadrobić zaległości, a teraz jadę na tydzień na urlop do Pragi. Nie miałam nawet chwili, żeby poczytać nowe posty na blogach - zaraz będę się starała je nadrobić.
Działo się sporo:
  • byłam na zabiegu mikrodermabrazji - moja skóra stała się cudownie gładka, myślałam, że mam w miarę gładką skórę, ale po tym zabiegu stała się idealnie gładka, aż chciało się jej ciągle dotykać; rozjaśniła się trochę i mniej się przetłuszcza; śmieszna mała głowica lekko zasysa skórę i złuszcza stary naskórek; taki zabieg poprawia krążenie krwi.
  • byłam również na zabiegu kwasami AHA - niestety mam sporo czerwonych przebarwień, które nie chcą zniknąć; na razie jestem po jednym zabiegu - najpierw nałożono mi stężenie 25%, a potem 35%, w przyszłą niedzielę idę na kolejny zabieg. Praktycznie nie odczuwałam pieczenia ani mrowienia, skóra łuszczy się delikatnie w kilku miejscach. Wydaje mi się, że skóra jest w trochę lepszym stanie - niedoskonałości się zmniejszyły, a przebarwienia są trochę mniej widoczne.
  • zaczynam stosować serum z witaminą C - Flavo C
  • testuję pachnące lakiery Revlon - jestem zakochana w odcieniu Bubble Gum, który pachnie arbuzem
  • mam 3 nowe cienie z MAC - Shroom, Shale i Club - jestem w nich zakochana i codziennie się nimi maluję; zaskoczył mnie Shale, który w opakowaniu jest takim zwyczajnym fioletem, a na powiece wybija z niego trochę szarości
  • mam 3 nowe cienie  Inglot - szary z kropla zieleni 454P, oliwkowy 433P i piękny granat428P - szary wygląda przepięknie w połączeniu ze szmaragdem z paletki Murano Chanel.
  • zrobiłam spore porządki w kosmetykach - mam duuuużo miejsca na nowości :D
Przygotowałam kilka postów, mam nadzieję, że uda mi się je włączyć podczas urlopu, żebyście miały co czytać :)

21 lutego 2011

Moja kolekcja: Róże MAC

Wiele osób pyta mnie o moje MACowe róże - uchylam rąbka tajemnicy - swatche wkrótce :)

górny rząd: Hipness, Well Dresses, Warm Soul, Dainty, Ladyblush
dolny rząd: Buff, Peachykeen, Foolish Me, Style


19 lutego 2011

Na rzesach: Maybelline One by One

Maybelline One by one to nowy wymiar objętości - podnosi każdą rzęsę i pokrywa ją tuszem, bez pozostawiania grudek! Szczoteczka wykonana jest z miękkiego i sprężystego tworzywa, co nadaje jej odpowiednią elastyczność. Składniki aktywne wygładzające rzęsy: uzyskane z owoców kwasy AHA i prowitamina C - opracowana na podstawie technologii stosowanej w pielęgnacji włosów formuła One by One zawiera kwasy owocowe znane z właściwości wygładzających. Gładka powierzchnia rzęs to mniej grudek, lepsze ich rozdzielenie oraz lepsza kontrola końcowego efektu na rzęsach.




Szczoteczka - gumowa, najeżona 300 ząbkami, dość spora i mocno zaokrąglona.



Moja opinia: tusz szybko zasycha na rzęsach, dlatego jeśli chcemy nałożyć dwie warstwy musimy to zrobić szybko i sprawnie. O ile z daleka dwie warstawy prezentują się ładnie to na zbliżeniach widać, że rzęsy są dość mocno posklejane, ba, nawet parę grudek się znajdzie - a przecież producent zapewniał, że ich nie będzie.
Jedna warstwa to ładnie wydłużone i doskonale rozczesane rzęsy, niestety przy drugiej warstwie zaczynają się sklejać i bardzo ciężko to rozczesać - nie mam czasu, żeby bawić się w rozczesywanie ich jakimiś grzebyczkami czy czystą szczoteczką z innego tuszu.
Poczytałam trochę recenzji na makeupalley i zdanie są mocno podzielone - jedne go uwielbiają, inne nienawidzą. Ja zużyję to opakowanie i więcej nie wrócę, bo jedna warstwa dla mnie to zdecydowanie za mało. Tusz ma bardzo ładne koralowe opakowanie; pojemność 10,4ml, cena 31zł, teraz w SuperPharm w promocji za 25zł.

1 warstwa tuszu



2 warstwy tuszu


17 lutego 2011

Zużycia: Szóstka w koszu

W tym miesiącu znowu udało mi się sporo zużyć :) miałam nadzieję, że wykończę trochę więcej i może coś z kolorówki, ale na razie jestem chora i w ogóle się nie maluję, nie chce mi się też za bardzo smarować kremami itp.


Żel witaminowy Lirene - jaśminem na pewno nie pachnie; ciężko napisać o nim coś dobrego czy złego - ot taki zwykły żel pod prysznic, nic szczególnego. Nie kupię go ponownie ze względu na zapach, trochę mnie zmęczył pod koniec opakowania.

Szampon Dora - szampon, który chciałam skończyć jesienią, a on ciągle był i był i był - to chyba zasługa jego konsystencji, która jest żelowa i bardzo skoncentrowana, co sprawia, że szampon jest niesamowicie wydajny. Nie wysusza i nie plącze włosów, stają się one świeże i mniej się przetłuszczają, ale przy regularnym stosowaniu może trochę wysuszyć skórę głowy.

Pianka do golenia Isana - wszystkim znana, nie trzeba jej przedstawiać. Bardzo ją lubię i używam od wielu lat, nie ustępuje w niczym markowym piankom - kupuję ją tylko w promocji - warto porównać cenę i pojemność, bo czasem taniej jest kupić coś innego.


Maska z aminokwasami Pantene - ostatnimi czasy używam przede wszystkim odżywek - po jaką maskę bym nie sięgnęła to mnie totalnie rozczarowuje (działają o wiele słabiej niż odżywki). Ta maska na szczęście rzeczywiście jest maską. Pięknie pachnie, bardzo lubię zapach Panetne, takie kwaskowate jabłka; nie spływa z włosów. Po spłukaniu włosy są gładkie, łatwo je rozczesać. Tuba wykonana jest z miękkiego, giętkiego plastiku i łatwo z niej wycisnąć kosmetyk.

Peeling Pat&Rub - ja + on = love-hate relationship; gdy udało mi się skończyć jedno opakowanie dostałam w prezencie drugie... możecie sobie wyobrazić moją minę; peeling raz jest super zdzierakiem, a raz w ogóle nie czuję drobinek. Polecam używać na suchą skórę albo bardzo delikatnie zwilżoną. Pięknie pachnie, ale bardzo mocno, kto wąchał inne kosmetyki Pat&Rub ten wie o czym piszę. Znam fajniejsze kosmetyki tej marki, chociaż moja mama bardzo go lubi;)

Balsam z mocznikiem Topicrem - na początku go nie znosiłam, zaczęłam wątpić, że ma mocznik w składzie, ale po tygodniu zaczął działać i rano budziłam się z miękką, nawilżoną skórą. Jest w miarę lekki, ale dobrze radzi sobie z nawilżeniem i wygładzeniem, gdyby nie zapach byłby moim ideałem - wolę bezzapachowe kremy do ciała.

15 lutego 2011

Paznokcie: Holo Chinka

Przedstawiam Wam lakier, który wczoraj podbił moje serce - How about a tubmle China Glaze. Świetnie się rozprowadza, schnie w mgnieniu oka, wystarczą dwie warstwy, żeby wyglądał dobrze. Przepięknie mieni się w słońcu, zmienia kolory w zależności od kąta padania światła. Miałyście do czynienia z lakierami holograficznymi? Wiem, że Golden Rose takie ma, ale nigdzie ich jeszcze nie widziałam.





13 lutego 2011

Giveaway: Losowanie - sprawdź kto wygrał!

Bardzo dziękuję za liczny udział w giveawayu :)

Pierwsza nagroda leci do...

 poliii :) gratuluję!

Druga nagroda dla...
Natsoonable :) gratuluję!

9 lutego 2011

LUSHowy przewodnik: Dział Cleansers

Lush cieszy się bardzo dużym zainteresowaniem, co widać na blogach, youtubie i forum wizażowym :) wiele z Was nie wie co wybrać, a ja wypróbowałam większość produktów, które znajdują się w dziale Cleansers. Postanowiłam zrobić mini-przewodnik i opisać Wam moje wrażenia z używania tych kosmetyków. Mam cerę mieszaną, która lubi się przesuszać jednocześnie dość mocno się przetłuszczając w strefie T (skóra na policzkach jest normalna).

W dziale Cleansers znajdują się przeróżne produkty, które dla ułatwienia podzieliłam na kategorie - na stronie są ze sobą wymieszane.

Demakijaż
W tej kategorii mamy dwa kosmetyki - Ultrabland oraz w miarę nowy 9 to 5 Cleanser, którego nie miałam, ale wygląda na tradycyjne mleczko do demakijażu; podobno pachnie kwiatowo (niektórzy mówią, że trochę babcinie). Podobno Ultrabland to kremowa wersja Baby Face - czyli kostki do demakijażu, która niedawno została wycofana.


Ultrabland - ma konsystencję gęstego kremu o właściwościach mleczka, który z łatwością można nabrać na palce; niestety, jest potwornie tłusty i bardzo ciężko zmyć go z twarzy, dłoni i kranu; nawet przemycie skóry Fresh Farmacy, które lubi mnie lekko wysuszać, nic nie daje. Za radą Hexxany zmywam go mydełkami z Lusha - po Ultrablandzie zostaje tłustawa warstwa ochronna, myślę, że osoby z suchą skórą będą zachwycone. Dobrze zmywa makijaż z twarzy, trochę gorzej radzi sobie z tuszem - ale przyznam, że nie mam mu tego za złe, bo nakładam bardzo duże ilości tuszu, więc mało który kosmetyk sobie z tym radzi. Wielokrotnie czytałam, że Ultrabland śmierdzi, co mnie trochę dziwi, bo mój miał bardzo delikatny zapach. Jest to jedno z moich lushowych rozczarowań, więcej go nie kupię.

Oczyszczanie skóry
Tradycyjnie znalazłyby się tu żele, kremy i pianki, ale w Lushu przewrotnie mamy trochę inną konsystencję kosmetyków - dwie kostki, kremową, zbitą Aqua Marinę oraz trzy produkty, które rozrabiamy z wodą na pastę.


Angels on Bare Skin - pierwszy kosmetyk, który kupiłam w Lushu i od razu strzał w 10. Pachnie lawendą, łatwo rozrobić go na pastę. Zawiera drobinki migdałów, które bardzo delikatnie masują i peelingują skórę. Nie wysusza, a nawilża - tutaj znajdziecie jego obszerną recenzję. Będzie dobry dla skóry normalnej, mieszanej i suchej; bardzo sucha i wrażliwa może go nie polubić przez zawartość drobinek, a dla tłustej może zbyt natłuszczać/nawilżać.

Herbalism - produkt do skóry tłustej i problematycznej. Znajdziemy w nim oczyszczająca glinkę, peelingujące kawałki migdałów i otrębów ryżowych, pobudzający krążenie rozmaryn, pokrzywę, która oczyszcza skórę z nadmiaru sebum i brudu oraz łagodzący rumianek. Nie lubię go za bardzo - ma okropny, octowy zapach i ciężko mi go było rozrobić na pastę - nie miałam tego problemu w przypadku innych kosmetyków. Spotkałam się z wieloma pochlebnymi opiniami na temat jego świetnego działania na trądzik.

Aqua Marina - miękki, różowy mus zawinięty w wodorosty do skóry podrażnionej. Brzmi cudownie, niestety do momentu powąchania. Wodorosty sprawiają, że produkt "pachnie" rybą... Wiem, że ma swoje fanki ze względu na właściwości uspokajające i łagodzące skórę, ale ja nie jestem w stanie znieść tego zapachu. Głównym składnikiem jest calamine (po polsku galman) - mieszanka tlenku cynku z tlenkiem żelaza o właściwościach antyseptycznych i łagodzących. Świetnie działa na wypryski, poparzenia słoneczne, ukąszenia owadów czy wysypkę. Czasem produkt pachnie bardziej galmanem niż wodorostami, ale to rzadkie momenty ;)

Fresh Farmacy - produkt składający się przede wszystkim z galmanu i rumianku, sięgamy po niego, gdy pojawia nam się krostka. Zawiera antybakteryjny i antyseptyczny olejek herbaciany oraz różany i lawendowy, które uspokajają skórę. Mam wrażenie, że czasem trochę wysusza mi skórę, dlatego używam go rzadko, chociaż ogólnie nieźle oczyszcza i trochę goi wypryski, dlatego warto go mieć. Kostka jest dość twarda, ale zarazem kremowa - mydlimy nią dłonie i powstałą pianą masujemy twarz.
 
Buche de Noel - świąteczna wersja Angels on Bare Skin. Pachnie świątecznym makowcem - wielbicielki tego przysmaku będą zadowolone :) zawiera bogate w witaminę C mandarynki, brandy, suszoną żurawinę, peelingujące drobinki migdałów i glinkę, która oczyszcza i zmniejsza pory. Dwa pierwsze składniki poprawiają krązenie krwi. Mam tylko próbkę, jest bardzo podobny do AOBS, ale troszkę bardziej wilgotny. Nie jestem wielką fanką makowca i na dłuższą metę nie mogłabym go używać, dlatego wybieram AOBS.

CoalFace - sprasowana wersją Dark Angels (opisanego poniżej w dziale peelingi). CF stosujemy jak mydło - spieniamy w dłoniach; zawiera małe drobinki, które dodatkowo peelingują skórę, ale jest ich naprawdę niewiele, więc spokojnie w razie potrzeby może być używany codziennie przez osoby z tłustą skórą. Mam tylko mały kawałek, nie zachwycił mnie na tyle, żeby kupić całą kostkę - wolę używać czegoś nawilżającego, bo Coal Face może trochę przesuszyć skórę.

Peeling
W tej kategorii znajdziemy dwa peelingi, oba mocno złuszczające, ale o różnych konsystencjach i zapachach.


Ocean Salt - peeling zarówno do twarzy, jak i ciała; w kremowej bazie zatopione są duże ziarenka soli, co może przerażać (zwłaszcza wrażliwców). Nie ma się czego bać - wystarczy delikatniej masować, sól się powoli rozpuszcza i peeling jest delikatniejszy. Ja się zakochałam w konsystencji peelingu - lekki, puszysty krem, który po zmyciu zostawia skórę miękką, gładką i nawilżoną. Niestety zapach nie przypadł mi do gustu, chociaż wielu osobom się podoba - sól, cytrusy i wódka to nie jest połączenie, które lubię ;)

Dark Angels - produkt, którego zapachu nie lubię, ale uwielbiam działanie. Pachnie anyżem, którego nie znoszę. Produkt jest czarny, po rozrobieniu na pastę okazuje się, że ma mnóstwo maleńkich, ale diabelnie ostrych drobinek. Przestrzegam przed zamawianiem go w celu codziennego oczyszczania skóry - to jest typowy peeling do stosowania 1-2 razy w tygodniu. Strasznie brudzi wannę/umywalkę, ale warto - skóra jest niesamowicie gładka. Polecany głównie do tłustej skóry ze względu na zawartość sproszkowanego węgla drzewnego i błota Rhassoul. W opakowaniu jest go naprawdę sporo - polecam kupowanie na spółkę z drugą osobą.

Inne
Do tej pojemnej ;) kategorii zaliczyłam maseczkę oraz Grease Lightning, czyli żel z olejkiem herbacianym, tymiankiem, aloesem i oczarem wirginijskim, który zmniejsza wypryski i zapobiega powstawaniu nowych. Nie miałam go i raczej nie będę miała, bo mało który produkt tego typu na mnie działa.

Mask of Magnaminty - maseczka, którą kupiłam podczas pierwszej wizyty w Lushu, dostępna w 2 pojemnościach - tą większą naprawdę ciężko zużyć, ja ją skończyłam chyba dopiero 2 miesiące po terminie. Pachnie mocno miętą i chłodzi - zmarzluchom polecam latem, bo zimą nie jest to najprzyjemniejsze uczucie ;) ma grube, ostre drobinki, więc podczas nakładania/zmywania możemy zrobić dodatkowo peeling skóry. Świetnie odświeża cerę, ściąga pory i oczyszcza skórę. Jest rewelacyjna i polecam ją każdemu.

6 lutego 2011

Nowe zakupy: Inglot i Kobo

Nie jestem fanką Inglota, ale gdy dowiedziałam się, że można kupić puste paletki to musiałam wpaść na moment do sklepu ;) Inglot poszedł w końcu po rozum do głowy i sprzedaje same paletki bez konieczności kupowania wkładów. No cóż, wkłady też kupiłam, sama nie wiem po co, bo mam masę cieni, ale tak mi przypadły do gustu, że maluję się nimi codziennie od tygodnia.




Paleta jest bardzo fajna, w górnej i dolnej części są magnesy, mam jedno 'ale' - bardzo ciężko wyjąć je z paletki; powinni zrobić takie wgłębienia jak w paletach MACa.
Paleta na 10 cieni kosztuje 18zł, wkład cienia 10zł, czyli bardzo przyzwoite ceny.

Wzięłam perłowe cienie o numerach: 402, 419, 409. Świetnie się nimi cieniuje, bardzo dobrze się ze sobą łączą - z łatwością jeden kolor przechodzi w drugi.

402, 419, 409




Wcześniej miałam jeszcze dwa cienie z Inglota - rzadko ich używam, przełożyłam je teraz do dużej palety, mam nadzieję, że teraz będę je częściej wykorzystywać. 610 to perłowy róż z odrobiną beżu, a 358 to matowy szarawy fiolet.

610, 358

Cienie Kobo kupiłam przypadkiem, wszyscy się nimi zachwycają, więc z ciekawości wzięłam dwa - błyszczący (Fashion) i matowy (Mono). Są bardzo napigmentowane i dobrze się trzymają. Błyszczące cienie maja przedziwną formułę - w dotyku wydaje się, że są wilgotne.
Zielony to 214 Green Forest, brąz 116 Dark Chocolate.
Wkład kosztuje 13,99zł, można dokupić paletkę na cztery cienie.


214, 116

A tak prezentują się wszystkie razem :)


4 lutego 2011

Przetestowałam: Tusz Xperience Volumising Mascara

Max Factor słynie z dobrych tuszy - bardzo lubię 2000 Calorie i False Lash Effect. Niestety, ich ostatni tusz Lash Extension nie był zbyt udany. Najnowsze 'dziecko' Max Factora Xperience Volumising Mascara zachwyciło mnie. Wiecznie narzekam na moje rzęsy - są średniej długości i mają jasny kolor, a do tego noszę okulary (minusy), dlatego najczęściej wybieram tusz, który mocno podkreśla rzęsy. Zależy mi zarówno na pogrubieniu, jak i wydłużeniu.

Szczoteczka jest silikonowa, dobrze rozczesuje rzęsy, nabiera odpowiednią ilość tuszu. Tusz jest naprawdę czarny (nie lubię, gdy czerń jest nijaka, szarawa, wyblakła).
Na zdjęciach mam jedną warstwę tuszu. Zrobiłam zdjęcie z dwoma warstwami, ale rzęsy wyglądają na posklejane i nie widać efektu (tak naprawdę są po prostu bardzo pogrubione).
Można go kupić teraz w Rossmannie w promocyjnej cenie - 43,99zł zamiast 54,99zł.








2 lutego 2011

Zdjęcia: YSL Metallic Colorama - rozświetlacze

Prosiłyście o pokazanie rozświetlaczy YSL z kolekcji świątecznej. Mam dwie wersje - prasowaną Metallic Colorama Palette i w pisaku Touche d'Or. Pisak ma opakowanie podobne do korektora/rozświetlacza Touche Eclat, ale jest zmatowione - mam Touche Eclat i dzięki temu mi się nie mylą.

Na skórze flamaster jest ciepłym beżowym złotem, a rozświetlacz w kamieniu ma odcień różowego szampana. Na swatchach pisak jest po lewej, a puder po prawej. Oczywiście po roztarciu dają o wiele delikatniejszy efekt. Flamaster polecam stosować pod brwiami lub na szczytach kości policzkowych :)